W sobotnim wydaniu Gazety Polskiej Codziennie ukazał się obszerny wywiad z Mateuszem Smoczyńskim, który przerowadził Piotr Iwicki. Całość dostępna jest również na stronie autora – Jazz Gazeta.
Jest jednym z najwybitniejszych polskich skrzypków, równolegle gra w kameralnych zespołach, realizuje własne projekty, podróżuje po całym świecie. Mateusz Smoczyński, wirtuoz czterech strun, jedyny obok nieżyjącego kompozytora Maurycego Moszkowskiego, polski akcent w tegorocznej edycji nagród Grammy odszedł z słynnego Turtle Island Quartet w chwili, gdy zespół stanął przed trzecią szansa na najsłynniejszą z muzycznych nagród.
Atom String Quartet, Turtle Island Quartet, formacja Grzecha Piotrowskiego, to tylko część z tych projektów w których bierzesz udział. Jesteś zapracowanym człowiekiem, w czym jeszcze rozbrzmiewają twoje cztery struny?
Ostatnio rzeczywiście najbardziej zajęły mnie dwa kwartety smyczkowe – amerykański Turtle Island Quartet oraz polski Atom String Quartet. Obie te formacje, dzięki swojej elastyczności stylistycznej, są niezwykle często zapraszane do współpracy przez artystów reprezentujących najróżniejsze gatunki muzyczne. Przykładowo ASQ tylko w zeszłym roku występował u boku takich gwiazd jak Leszek Możdżer, Natalia Kukulska, Władysław “Adzik” Sendecki, Grażyna Auguścik, Anna Maria Jopek, Janusz Olejniczak, Cezariusz Gadzina, Grzech Piotrowski, czy zespół Zakopower. Ostatnio mieliśmy też okazję pojawić się na jednej scenie z gigantami jazzu, Branfordem Marsalisem, Mino Cinelu i Bobbym McFerrinem. Podczas mojego pobytu w USA i mojej współpracy z TIQ wielokrotnie występowałem z wspaniałym pianistą Cyrusem Chestnut, wokalistką Tierney Sutton oraz skrzypkiem cajun Michaelem Doucet.
Oczywiście udzielam się też w zupełnie niezależnych od kwartetów projektach. Przede wszystkim jestem liderem swojego kwintetu, który tworzę z moim bratem Janem na fortepianie, Konradem Zemlerem na gitarze, Wojtkiem Pulcynem na kontrabasie i Michałem Miśkiewiczem na perkusji. Po małej przerwie spowodowanej moimi rozjazdami, w końcu w te wakacje planujemy zarejestrować trzecią płytę zespołu. Gram również w trio z rosyjskim perkusistą Alexandrem Zingerem oraz moim bratem, który tym razem pojawia się organach Hammonda. Dodatkowo jestem częstym gościem w autorskich projektach dwóch rewelacyjnych wokalistek młodego pokolenia – Moniki Borzym oraz Bogny Kicińskiej. Ze względu na moje wykształcenie i sympatię do muzyki klasycznej czasami nadal można mnie usłyszeć w jakieś orkiestrze. Bardzo sobie również cenię współpracę z niemiecką grupą Schultzing, a w najbliższej przyszłości chciałbym też ruszyć z najnowszym projektem – duet z geniuszem wiolonczeli Stephanem Braunem!
Jesteś współzałożycielem Atom String Quartet, aktualnie jednej z naszych wizytówek nie tylko jazzowych. To fajnie grać w tak rozchwytywanym zespole, w dodatku godzącym zarówno melomanów klasycznych z wyznawcami jazzu.
Kiedy zakładaliśmy ASQ nasz wiolonczelista Krzysztof Lenczowski przez jakieś pół roku zastanawiał się, gdzie i dla kogo my w ogóle będziemy grać. Nie wierzył, że ktokolwiek będzie chciał słuchać kwartetu smyczkowego w klubach jazzowych, a tym bardziej że znajdzie się ktoś kto zaprosi kwartet grający rozrywkę do filharmonii… Na szczęście obawy się nie sprawdziły. Gramy w klubach, filharmoniach, teatrach, na największych salach koncertowych, a nawet w plenerach dla kilkudziesięciu tysięcy osób! Udaje nam się godzić melomanów klasycznych z wyznawcami jazzu chyba głównie dlatego, że każdy z nas w głębi duszy jest jazzmanem z klasycznym wykształceniem. Wszyscy skończyliśmy warszawski Uniwersytet Muzyczny im. Fryderyka Chopina, ale od dziecka interesowaliśmy się muzyką improwizowaną. Nikogo nie udajemy i w sposób naturalny próbujemy łączyć różne style muzyczne. Każdemu z nas przytrafił się również jakiś epizod z muzyką ludową, co również chcemy przemycać w naszych utworach.
Z Leszkiem Możdżerem zagraliście w słynnej Filharmonii Berlińskiej. Jak wspominasz występ w jaskini lwa?
Było to dla nas niezapomniane przeżycie. Nie tylko dlatego, że występowaliśmy w tak prestiżowej sali, ale głównie dlatego, że był to równocześnie nasz pierwszy koncert z Leszkiem Możdżerem. Nie wiedzieliśmy dokładnie czego możemy się spodziewać i jak potoczy się show. Mieliśmy tylko świadomość tego, że nie możemy nawalić, bo jeśli wszystko pójdzie dobrze, to jest szansa na wydanie płyty “live”. W pełnej obsadzie spotkaliśmy się w dniu koncertu i odbyła się tylko jedna próba, więc na występie mieliśmy pełną koncentrację, a w naszych żyłach buzowała adrenalina.
Do tak renomowanej firmy jak Turtle Island Quartet nie trafia się prosto z ulicy. Zdradź jak to było.
Do TIQ dołączyłem 4 lata temu. Zostałem polecony przez amerykańskiego skrzypka Zacha Brocka, którego poznałem w Krakowie podczas kręcenia filmu o Zbigniewie Seifercie. Zach pokazał im moje nagrania na YouTube, mocno zarekomendował, ale też ostrzegł ich, że mieszkam z dala od USA, że jestem z Polski. Chwilę później dostałem maila od wiolonczelisty z kwartetu z zaproszeniem przesłuchanie. W styczniu 2012 roku po raz pierwszy poleciałem do Nowego Jorku. Z TIQ spotkaliśmy się w małym hotelowym lobby na Manhattanie i przez ponad dwie godziny graliśmy ich repertuar. Było to ok 80 stron bardzo trudnej technicznie, ale świetnie napisanej muzyki. Wykonaliśmy m.in. “A Love Supreme” Johna Coltrane’a i “Have You Ever Been…?” Jimiego Hendrixa (aranżacja David Balakrishnan). Turtle Island Quartet znałem od wielu lat. To oni byli inspiracją do założenia Atom String Quartet. Do dzisiaj jestem jednym z ich największych fanów. Na przesłuchaniach podobno byłem tak podekscytowany, że grałem 2 razy lepiej i 3 razy głośniej niż zwykle. Tego samego dnia dostałem propozycję współpracy i przeprowadzki do San Francisco. Odmówiłem. Głównie dlatego, że dużo się działo w Polsce. Z ASQ nasz kariera nabierała tempa. Nie chciałem też wyjeżdżać z kraju. Po miesiącu jednak zmieniłem zdanie. Postanowiłem spróbować swoich sił w USA, ale nie rezygnując z Europy.
Ale zdumiewające jest to, że gdy macie nominację do Grammy, ty odszedłeś. Czytałem wpis na facebooku, przyznam, nie sądziłem, że stałeś sie przez to europejsko-amerykańskie zawodowe siedzenie okrakiem, globetrotterem. Przeleciałeś 1,5 mln kilometrów, co przy średniej odległości między Ziemią a Księżycem – 384 400 km umożliwiłoby Tobie dwukrotnie polecieć tam i z powrotem.
Odszedłem bo życie okrakiem zaczęło mnie męczyć. Spędzałem setki godzin w samolotach. Z ostatnich wyliczeń wyszło mi też, że w czasie pracy z TIQ byłem ok 3 miesięcy w powietrzu! Uwierzysz?! Do tego należy dodać kolejne miesiące przesiedziane na lotniskach, samochodach i hotelach. Zupełnie nie starczało mi czasu na ćwiczenie i rozwijanie własnej kariery. W Polsce mam najbliższe mi osoby, dziewczynę i rodzinę. Ciężko było wpadać do domu na kilkanaście godzin w miesiącu i znowu wyjeżdżać. Wszyscy, łącznie ze mną, cierpieli. W Stanach też nigdy nie zabawiłem na dłużej. Wynajmowałem mieszkanie w San Francisco, ale zawsze gdzieś wyjeżdżałem. Byłem wszędzie, ale tak naprawdę nigdzie na stałe. W końcu musiałem to przerwać. Skorzystałem z okazji przemian kwartetowych i kiedy Mark Summer, mój ulubiony wiolonczelista, po 30 latach postanowił odejść i rozpocząć karierę solisty, to i ja razem z nim zakończyłem współpracę z TIQ. Nominację do Grammy otrzymał David Balakrishnan za kompozycję „Confetti Man” z naszej płyty o tym samym tytule. W tym trudnym czasie dla kwartetu niezmiernie cieszę się, że to właśnie on otrzymał nominację i mam nadzieję, że finalnie statuetka znajdzie się w jego rękach!
Ciężko odchodzi się z tak renomowanej firmy?
Była to dla mnie bardzo trudna decyzja, ale w końcu musiałem zdecydować się przynajmniej na jeden kontynent. Byłem wykończony życiem na walizkach, a umowa o pierwszeństwie dla TIQ, na jaką wyraziłem zgodę, doprowadziła, że byłem w ciągłym stresie. Tam nikt się mnie nie pytał o plany, po prostu bookowano koncerty. Modliłem się tylko o to, żeby terminy się nie nakładały. Dlatego kiedy finalnie podjąłem decyzję o odejściu poczułem równocześnie ulgę, ale i wielką stratę.
Amerykański kwartet to dwukrotny zdobywca Grammy, ale co jakiś czas miał kolejne nominacje. Na przykład z Tierney Sutton, której akompaniowaliście w „Little Green” na nominowanym do Grammy albumie „After Blue” przed dwoma laty. To był taki zbiór piosenek znanych z wykonań Joni Mitchell. Jak tam trafiliście?
Z Tierney Sutton zaczęliśmy współpracę praktycznie w tym samym czasie kiedy i ja dołączyłem do zespołu. Wspólnie zjeździliśmy pół Ameryki i zagraliśmy kilkadziesiąt koncertów. W naszym programie “Poets and Prayers” mieliśmy utwory, które znalazły się później na albumie poświęconej Joni Mitchell. To one też były pretekstem do nagrania całej płyty poświęconej Joni.
Z Turtle Island Quartet co chwilę współpracowaliście z gigantami, choćby z Bobby McFerrinem. Poznaliście się też Atomami z słynnym wokalistą, jeśli pamiętam, w Gdańsku na Solidarity of Arts.
Z Bobbym McFerrinem poznaliśmy się na Solidarity of Arts. Wtedy zaprzyjaźniłem się też z Gilem Goldstainem, szefem muzycznym Bobbiego oraz jego akordeonistą z zespołu. Podczas jednej z rozmów Gil przyznał się, że wielokrotnie miał ochotę zaprosić Turtle Island Quartet do współpracy, jednak ze względu na odległość między Nowym Jorkiem, a San Francisco nigdy do takiej współpracy nie doszło. Kiedy Bobby z zespołem przylecieli do Kalifornii, to ja zaaranżowałem wspólne spotkanie, a my zostaliśmy zaproszeni do gościnnego udziału w ich koncercie.
Z kim z światowych gigantów jeszcze współpracowałeś?
Niemal każda z wymienionych wcześniej osób to dla mnie wielka postać. Cały czas mam jednak w pamięci niedawny występ z Branfordem Marsalisem. Jego energia i zaangażowanie sprawiały, że wszyscy graliśmy jak na jakiś dopalaczach. Jednocześnie przebywając z nim nasłuchałem się niebywałych anegdot, opinii i ciekawostek. Poczułem się jak student uczący się historii muzyki z pierwszej ręki! Do dzisiaj wspominam też miło występ mojego trio u boku Tomasza Stańko. Czuliśmy się tak, jakbyśmy grali u boku samego Milesa Davisa. Zrozumiałem wtedy, że ci najwięksi artyści mają w sobie moc, która sprawia że muzyka po prostu płynie, a wszelkie problemy natury technicznej przestają istnieć. I oni wcale nie muszą grać, wystarczy, że są i patrzą…
Jaka jest różnica między działaniem na muzycznej scenie w Polsce, Europie a USA?
Kondycja rynku muzycznego w Polsce jest moim zdaniem bardzo dobra. Praktycznie każda większa miejscowość ma swój festiwal jazzowy, a ludzie są głodni muzyki na żywo. Jest gdzie i dla kogo grać! Takie wydarzenia jak Solidarity of Arts, Enter Festival czy Bielska Zadymka Jazzowa przyciągają nawet kilkudziesięciotysięczną publikę! Nowoczesne sale koncertowe rosną jak grzyby po deszczu. Niechlubnie odznacza się tylko Warszawa, gdzie przez ostatnie parę lat brakowało prawdziwego klubu jazzowego, a największy festiwal z ogromną tradycją i historią przestał się odbywać. W Stanach Zjednoczonych najczęściej koncertuje się na uniwersytetach oraz w dużych centrach kulturalnych. Są to z reguły sale na tysiąc lub więcej osób. Z uwagi na ich rozmiary są to miejsca dostępne tylko dla uznanych gwiazd. Sytuacja zupełnie inaczej wygląda w Nowym Jorku, gdzie jest zatrzęsienie klubów jazzowych i młodzi ludzie mają gdzie występować. Jednak tam z uwagi na ogromną konkurencję nie ma dla kogo grać. Publiczność zamiast na młodego zdolnego artystę woli wybrać się na znane nazwisko. Jeśli nie jesteś Herbie Hancockiem to najprawdopodobniej dopłacisz do swojego koncertu. W USA poznałem wielu świetnych muzyków, którzy zostali zmuszeni do zmiany profesji. W Polsce raczej większość moich kolegów po fachu żyje z grania. Wiadomo, że czasami jest to życie na skraju ubóstwa, ale jednak większość z nas robi to co kocha. Trzeba też pamiętać, że Stany Zjednoczone nie posiadają ministerstwa kultury. Nikt tam nie finansuje niszowych projektów nieznanych muzyków. Sale koncertowe często są sponsorowane przez prywatnych milionerów, ale Ci w zamian za to chcą widzieć znowu same największe gwiazdy.
Czy w takim razie Ameryka wciąż wiedzie jazzowy prymat na świecie?
Ameryka z pewnością ma w dalszym ciągu bardzo dużo do powiedzenia na scenie jazzowej. Najnowszy kwartet Wayne’a Shortera jest tego najlepszym przykładem. Jest to zespół, który odkrywa jazz na nowo, wyznacza nowe trendy, a muzycy niemal z całego świata podążają ich drogą. Dzieje się tak jak w latach 50. z Milesem Davisem, czy w latach 60 z Johnem Coltranem. Oczywiście dzisiejszy amerykański jazz to nie tylko Shorter. Warto również pamiętać o nieco młodszych muzykach, z których na uwagę zasługują Ambrose Akinmusire, Robert Glasper, Roy Hargrove, Chris Potter i Kurt Rosenwinkel.
A Europa?
Moim zdaniem proporcje zaczynają się powoli odwracać na korzyść Europy. Widać to zwłaszcza na największych festiwalach jazzowych, gdzie amerykańscy muzycy powoli przestają dzierżyć prym. Dzieje się tak z kilku powodów. Po pierwsze, powszechnie znani i lubiani muzyczni spadkobiercy Milesa Davisa (czyli ci, którzy mieli okazję z nim współpracować), stali się nieco wyeksploatowani przez ostatnie lata. Po drugie publiczność powoli odwraca się od najnowszego nowojorskiego jazzu, bo bywa zbyt skomplikowany nawet dla wtajemniczonych. Trudno doszukać się w nim melodii, a warstwa rytmiczna często jest przeintelektualizowana i bardziej przypomina wzory matematyczne niż muzykę. Oczywiście często muzyka ta jest na najwyższym światowym poziomie, jednak jest w stanie to docenić jedynie wąskie grono melomanów. Głodna nowości publiczność zaczyna poszukiwać innych artystów. Prawdziwy renesans przeżywają europejscy jazzmani, głównie ci grający trochę lżejszy jazz lub muzykę improwizowaną inspirowaną lokalnym folklorem.
Chyba czas na jakieś solowe dokonanie.
Moje życie powoli zaczyna wracać do normy. Od stycznia mocno wziąłem się do roboty, bo w końcu mam gdzie i kiedy ćwiczyć. Już teraz intensywnie myślę nad płytą z kwintetem. Przygotowują się także do mojego solowego koncertu na początku marca w Promie Kultury “Saska Kępa”. Chciałbym też wystąpić z orkiestrą i wykonać koncert skrzypcowy Davida Balakrishnan. Tak więc z pewnością w roku 2016 pojawi się trochę rzeczy firmowanych moim nazwiskiem.